W święta Bożego Narodzenia większość myśli o prezentach, jedzeniu, sprzątaniu i postanowieniach na nowy rok. We wszystkich mediach dominują tematy świąteczno-noworoczne. Jestem w stanie zrozumieć magię świąt i fakt, że ludzie potrzebują stwarzać okazje, by wzajemnie się jednoczyć, celebrować i obdarowywać się pozytywnymi uczuciami (i prezentami). Choć dla wielu samotnych i opuszczonych ludzi święta są wyjątkowo trudnym i smutnym okresem. Dla mnie grudzień niewiele się różni od innych zimowych miesięcy. Cenię sobie wolność od tej całej komercjalizacji świąt. W końcu jestem buntownikiem w imię wolności 😉
Nie mam ani jednej dekoracji świątecznej w domu. Odwiedziłam już najbliższych w Polsce, prezenty zostały wręczone tym, którzy są dla mnie ważni. Dla siebie kupiłam dwie grube książki 🙂 A sprzątanie już na stałe wyoutsorsowałam specjalistom. W święta po prostu odpoczywam.
Nie mam postanowień noworocznych, bo nie muszę czekać na nowy rok, by do czegoś się zadeklarować. Żyję raczej systemem dniowym i zadaniowym. Stawiam sobie cele na bieżąco, gdy do czegoś się przekonam, dojrzeję. Gdy dana rzecz staje się dla mnie naprawdę istotna.
A dlaczego postanowienia (nie tylko noworoczne) nie działają? Wyróżniłam dwa najczęściej popełniane błędy:
1. Brak utożsamiania się z celem
Zilustrujmy to na przykładzie osoby, która chce schudnąć lub po prostu zacząć zdrowo się odżywiać. W momencie, gdy nie do końca wewnętrznie czujesz tę ideę, niedostatecznie pragniesz tej zmiany na głębszym poziomie i zdrowe odżywianie czy szczupła sylwetka nie jest dla ciebie aż tak istotną wartością, to szybko się zniechęcisz i ulegniesz pokusie porzucenia swojego celu. Część ciebie będzie sabotować. Przeszkodą może być też sprzeczność priorytetów, wewnętrzne rozdarcie. Na poziomie deklaracji zdrowie będzie najważniejsze (oczywiście obok rodziny ;)), ale rzeczywistość weryfikuje, że bardziej ci zależy np. na chwilowej przyjemności i dobrym samopoczuciu podczas jedzenia smacznych potraw z przyjaciółmi. Niestety większość z nas nie dba o zdrowie do czasu, gdy my lub nasi bliscy nie wylądujemy do szpitala z powodu „nagłej” cukrzycy, nadciśnienia czy innych chorób cywilizacyjnych.
Przy wielu postanowieniach kierujemy się myśleniem życzeniowym: „Tak, schudnę, rzucę palenie, zacznę ćwiczyć, jeść warzywa, będę zdrowy i piękny…!”. Wszystko super, tylko jeśli jest to tylko chwilowa, zewnętrzna motywacja (bo wszyscy to robią, bo chcę wyglądać ładnie na jakąś okazję), a my nie jesteśmy gotowi na wysiłek i pracę związaną z danym celem, szybko dojdziemy do wniosku: „A, w sumie dobrze wyglądam, przecież jeszcze nie umieram od jedzenia i braku ruchu” i zrezygnujemy. Zatem nie warto podejmować się rzeczy, które nie są autentycznie twoje.
2. Cele zbyt ambitne
Załóżmy, że dla kogoś ważną wartością stało się zdrowie, jest mocno zdeterminowany i postanowił wprowadzić zmiany w swoim życiu: 5 razy w tygodniu na siłownię, 10 porcji warzyw dziennie, zero słodyczy, mięsa i alkoholu. Po kilku dniach poddaje się i stwierdza: „Ale ze mnie leń! Nawet prostych rzeczy nie potrafię się trzymać. No i koniec, zepsułem!”. Nie ma to jak własna motywacja przez poniżanie i skarcenie. Błąd tkwi w bezwzględnych standardach, niemożliwych do spełnienia dla początkującego, a nawet zaawansowanego entuzjastę. To oczywiste, że w obliczu tak nierealistycznych wymagań człowiek tonie i się poddaje.
Moja strategia
Ja podświadomie stosowałam odwrotność powyższych dwóch punktów. Teraz robię to bardziej świadomie i odczuwam nie do opisania ulgę i wolność, podejmując się wyłącznie celów, których chcę się podjąć. Co, rzecz jasna, wiąże się z niemałym wysiłkiem i silną wolą. Jednak nie wyobrażam sobie zajmować się projektami, które nie dają mi przyjemności i radości. Staram się też okazywać sobie dużo życzliwości i wyrozumiałości w obliczu niepowodzeń. W końcu nikt nie może znać i kochać mnie bardziej, niż ja sama. Dla przykładu: wierzę w dobroczynny efekt ruchu na co dzień, jednak nie przepadam za sportem, nie lubię się pocić, zatem nie zmuszam się do chodzenia na siłownię (oprócz codziennej kilkuminutowej gimnastyki w domu). W tym roku odkryłam taniec, który daje mi ogromną satysfakcję i teraz to mój ulubiony sport.
W ostatnim czasie podjęłam się dwóch długoterminowych postanowień. Dotyczy to nauki angielskiego i zdrowego odżywiania. Interesuję się tymi dziedzinami od kilku lat i wiedziałam, że nadejdzie moment, gdy zacznę poświęcać im więcej uwagi. I nadszedł. A oto moja strategia realizacji zobowiązań z samą sobą.
Angielski
W ciągu całej edukacji szkolnej byłam średnia z angielskiego i przez szereg czynników szybko uwierzyłam, że nigdy nie będę w tym tak dobra jak inni, bo nie jestem tak zdolna jak inni.
Ciekawe, że nie przestając wierzyć w ten mit, w tym samym czasie uczyłam się języka polskiego (kiedy w wieku 12 lat przeprowadziłam się z rodzicami do Polski). No i nauczyłam się go tak dobrze, że po kilku latach zastąpił mój ojczysty język – ormiański – i stał się dla mnie pierwszym językiem. Nie dokonałam tego przez ślęczenie godzinami nad nudnymi tekstami czy gramatyką, choć na pewno chodzenie do szkoły było ogromnym ułatwieniem, ale dzięki temu, że istniała we mnie pasja i autentyczna chęć, by opanować nową mowę, którą zresztą pokochałam. I to wystarczyło, a efekty przychodziły same. Tak jak dziecko uczy się języka swoich rodziców, tak ja nauczyłam się języka ludzi, którzy mnie otaczali z każdej strony – bez słownika i wkuwania.
I gdy w tym roku planowałam przyjechać do Londynu na stałe, miałam wiele obaw w związku ze swoim słabym angielskim (na poziomie B2), wierząc dodatkowo, że jestem trochę za stara na nowy język. Na szczęście druga część mnie powtarzała: „Wiesz już, jak opanować nowy język, wystarczy, że tam pojedziesz, a reszta zadzieje się automatycznie, naturalnie”.
A zatem postanowiłam od sierpnia 2016 nauczyć się w końcu tego angielskiego, wiedząc, że przeprowadzka jest idealnym momentem, by odnieść sukces i jeszcze mieć z tego przyjemność. Robię to dokładnie tak jak z nauką polskiego: nie tracę czasu na nieciekawe teksty czy gramatykę, nie ma nawet ułamka wysiłku, który by mnie bolał. Po prostu żyję tym językiem. Nie chcę wywierać na sobie żadnej presji czy ustalać jakichś terminów na opanowanie go. Daję sobie czas i przestrzeń, by angielski w sposób naturalny stał się częścią mnie, bo to proces, bez ostatecznej mety. A wiem, że tak będzie, bo nigdy wcześniej nie miałam tak silnego pragnienia, jak teraz, by udowodnić sobie, że potrafię. Nigdy wcześniej nie miałam tak ogromnej motywacji, by mieć dostęp do anglojęzycznego świata, móc tworzyć i pracować w przyszłości w tym języku.
Rozmawiam z ludźmi, proszę ich o wolniejsze mówienie, pytam, co dane słowo oznacza. Czytając jakiś tekst, sprawdzam trudne słowa w słownikach, zapisuję sobie, gdy jakiś wyraz wpadnie mi w oko, analizuję pewne fragmenty po kilka razy. Albo słucham wielokrotnie jednego podcastu, by chociaż połowa stała się dla mnie zrozumiała. Oglądam anglojęzycznych komików, w domu włączam radio w tle. I oczywiście wiele z tej „nauki” kręci się wokół tematów, które mnie interesują. Nie mam żadnego sztywnego planu nauki angielskiego, np. codziennie po 30 min. – nie wierzę w takie metody, bo wiem, że to tylko straszy i zniechęca. Oczywiście dalej mam myśli, że inni są lepsi, a ja nigdy nie będę tak dobra, jak bym chciała. Pocieszający jest fakt, że już po kilku miesiącach widzę efekty swojej pracy.
Zdrowe odżywianie
Kolejne postanowienie nienoworoczne napadło mnie na początku grudnia 2016. Bezpośrednią inspiracją stała się dla mnie książka Jak nie umrzeć przedwcześnie. Co jeść, aby dłużej cieszyć się zdrowiem autorstwa Michael Greger, Grene Stone. Zdecydowałam się nie umrzeć przed setką i zająć się swoim zdrowiem już teraz, mimo że nie cierpię na żadną chorobę. Książka jest dla mnie prawdziwym oświeceniem na temat genezy najpopularniejszych chorób. Interesuję się dietami od kilku lat, wierzę w jej zbawienny wpływ, tak często bagatelizowany przez większość lekarzy. Im bardziej moja wiedza się poszerzała, tym mocniej zaczęłam zwracać uwagę na świadome jedzenie i dobór odpowiednich produktów, choć raczej nie stosowałam żadnych restrykcyjnych zasad. Pozwalałam sobie naturalnie dojrzeć do momentu, kiedy szczerze zapragnęłam porzucić pewne produkty i zastąpić je zdrowszymi.
Od początku grudnia postanowiłam nie jeść mięsa (ze względów zdrowotnych i etycznych), ograniczyć nabiał i cukier, używać tylko produktów pełnoziarnistych (czyli bez białej mąki, białego ryż czy makaronu), jeść więcej warzyw, kasz, roślin strączkowych i orzechów (tych ostatnich i tak zawsze jadłam garściami).
Ten nowy cel wymaga ode mnie sporego czasu i wysiłku – myślenia, planowania, prawie codziennego gotowania (akurat lubię gotować dla siebie), czytania i powstrzymywania się od pokus, by zjeść tłuste frytki, słodkie ciasteczka czy pieczonego kurczaka. Oczywiście pozwalam sobie czasem na jakieś ustępstwa w myśl zasady, by być elastycznym i mieć przyjemność ze stopniowego przekształcania swoich nawyków żywieniowych. Ciekawe, że w pewnym momencie niezdrowe produkty przestają ci smakować, a twoje ciało po ich zjedzeniu czuję się jakby zostało zatrute.
Przedstawiłam Ci część moich decyzji, których planuję się trzymać niezależnie od okoliczności czy pory roku. A Ty nie podejmuj się postanowień, których wewnętrznie nie czujesz, bo zamęczysz się na śmierć i niesłusznie uwierzysz, że jesteś słaby. Daj sobie czas, by dojrzeć do czegoś lub stwierdzić, że tak naprawdę nigdy tego nie pragnąłeś, a dałeś sobie wmówić przez świat zewnętrzny. Nie warto decydować się na wyzwania, w których musimy ciągnąć siebie za uszy i regularnie się krytykować, by odnieść sukces. Tylko życzliwość i akceptacja siebie pozwoli nam rosnąć i stać się zadowolonymi ludźmi.